Julian Tuwim, ok. 1913 r.

Dziecięce pasje

I nagle coś mi do głowy strzeliło, że jestem z powołania chemikiem. Zacząłem robić dziwne rzeczy. Najpierw skromnie: mieszałem proszek do zębów z pianą mydlaną, stearynę z atramentem, farbkę kuchenną z octem. Potem od rzemyczka do nożyczka – ubijałem w moździerzu saletrę z siarką, lycopodium z węglem, a u wuja aptekarza kradłem co się dało i wszystko kręciłem, rozcierałem, oblewałem kwasami, aż wreszcie, napakowawszy calichloricum do rurki metalowej, zacząłem rozgrzewać ją nad świecą. Nagle – trach – wybuch – szczęście, że sobie tylko rękę poszarpałem i poparzyłem. Szczęście w ogóle, że cały dom przy ulicy Andrzeja nie wyleciał kiedyś w powietrze.
(J. Tuwim: Moje dzieciństwo w Łodzi. [W:] J. Tuwim: Pisma prozą. Warszawa 1964, s.20. Odczyt wygłoszony  na wieczorze autorskim w Łodzi w 1925 r.)

Po chemii przyszła mechanika. Maszynki się budowało. Ale nie według jakichś planów, wzorów, nie z gotowych części, jakie teraz we wspaniałych pudłach sprzedają („Mécano”). Znowu na wariata, na „a nuż!”, na fantazję. Pudełko od cygar, pałeczka, deseczka, śrubka, kółko, drucik, gumka, sznurek, korbka, tu wkręcić, tam zaczepić, tutaj połączyć – i wreszcie maszynka działa, to znaczy: kółko się kręci, a patyczek uderza o deseczkę. Ale po co? Nie wiadomo do dziś.
Następny okres: magia. W małym plecionym koszyczku zacząłem gromadzić jakieś dziwaczne instrumenciki, flaszeczki z kolorowymi płynami, kamyki, krzemienie, koraliki, muszelki, diabli wiedzą co. Bo to nawet nie były te skromne aparaciki i sztuczki magiczne, jakie dziś z czułością oglądam na maluśkiej wystawie sklepu czarodziejskiego przy ulicy Chmielnej. Zebranie kilkunastu takich sztuczek w koszyczku i bawienie nimi kolegów lub znajomych dziewczynek byłoby całkiem zrozumiałe. Ale o to właśnie chodzi, że moje przedmioty nie działały. To ja działałem, ja podejrzewałem je o właściwości magiczne – w dalszym ciągu, jak przy doświadczeniach chemicznych, oczekując cudu.
Przez pewien czas zbierałem zioła lekarskie, przywoziłem do miasta z łąk inowłodzkich miętę, rutę, macierzankę, dziewannę, suszyłem, w torebki układałem. Nikt się tym nie leczył. Więc po co? dlaczego? Chyba dlatego, „że zielone, że majowe i że niepotrzebne”… W tym samym mniej więcej czasie była mania kosmetyczno-wonnościowa. Już nie siarkę i saletrę kupowało się u p. Thorna, lecz wonne olejki: goździkowy, różany, jaśminowy, octy jakieś aromatyczne, w których gotowało się skórki od cytryn, wanilię i bobkowe liście (wawrzyny! wawrzyny!), mieszało się, kombinowało, zaprawiało, w zakorkowanych buteleczkach trzymało… Po co? Nie wiem. Sądzę, że po to, aby w przyszłości być poetą.
(J. Tuwim: Nauka szkolna i zainteresowania pozaszkolne. [W:] J. Tuwim: Pisma prozą. Warszawa 1964, s. 51–52. Pierwodruk: „Wiadomości Literackie” 1936 nr 9)

Bzik lingwistyczny

W r. 1909 zaczął się bzik lingwistyczny, o którym najwięcej mogę powiedzieć, gdyż pozostały mi po nim własną moją ręką pisane dokumenty: kilka kajetów treści zupełnie fantastycznej. Mam je właśnie przed sobą. Co stronica, to pstrokate rojowisko słów w setkach egzotycznych języków… „hałas ludów, confetti słowników”. Notowałem to wszystko bez ładu i porządku, czerpiąc z dzieł podróżniczych, etnograficznych i językoznawczych, branych z wypożyczalni i biblioteki szkolnej. Kiedyś wpadła mi w ręce książeczka, wydana przez Tow. Biblijne, zawierająca przekład jakiegoś wersetu z Ewangelii na kilkaset języków. To był dopiero skarb nad skarby! Ojciec napisał mi list niemiecki do Hiersemanna i Focka (wielkich antykwariuszy w Lipsku) z prośbą o katalogi dzieł lingwistycznych – a podpisałem się: „Prof. dr Julian Tuwim”, bo obawiałem się, że uczniowi klasy piątej łódzkiego gimnazjum nikt na prośbę nie odpowie. Po kilku dniach nadeszła paczka katalogów z listem na maszynie pisanym: „Sehr geehrter Herr Professor”… Zaraz wynotowałem wszystko, co chciałbym mieć – sześć stronic drobnym maczkiem zapisałem. Jakie tam cuda były, jakie wspaniałości! (…) Ach, sprowadzić sobie to wszystko, mieć na stole, zamiast „Chożdienja Bogorodicy po mukam”, francuskich subjonctivów i znienawidzonych figur geometrycznych! Dorwać się do tego skarbca i co piękniejsze klejnociki przenosić do moich zeszytów, w których zresztą błyska już niejeden tysiąc barwnych zamorskich słówek! Już sobie tam zapisałem, że żywica po malajsku zwie się „damar”, głowa po dahomejsku „afo”, rybak po jakucku „bałyksyt”, piekło na Tahiti „tiahobu”, strumyk po botokudzku „natu”, kwiat po staroamerykańsku „szoczitl”, a świnia po maoryjsku „puaka”… ale niechaj obok tych tysięcy migotliwych dźwięków zalśnią nowe, jeszcze osobliwsze, jeszcze dalsze i starsze!... (…) Z podkreśleń i odnośników, w jakie zaopatrzyłem pewne słowa, widać, że doszukiwałem się podobieństw w najdalszych, najbardziej obcych językach. Gdy przypadkiem jakiś wyraz jukagirski podobny jest do peruwiańskiego, zaznaczam to odsyłaczem lub kolorowym ołówkiem. I zapewne w celu dopatrzenia się takich pokrewieństw fonetycznych ułożyłem listę liczebników od 1 do 10 w blisko dwustu językach.
(J. Tuwim: Nauka szkolna i zainteresowania pozaszkolne. [W:] J. Tuwim: Pisma prozą. Warszawa 1964, s. 52–53. Pierwodruk: „Wiadomości Literackie” 1936 nr 9)

Szkoła

Ta „artma” [arytmetyka – przyp. AG] była zawsze moją piętą achillesową, którą to częścią nogi miałem nieraz ochotę kopnąć wszystkich nauczycieli matematyki. Po kilku dniach pobytu w szkole „Drut” [przezwisko nauczyciela – przyp. AG] wyrwał mnie z „artmy”. Stanąłem przed tablicą w obliczu potwornego zagadnienia: podróżny A wyszedł z miasta B o godzinie siódmej rano, robiąc tyle kilometrów na godzinę, ile kosztuje funt herbaty zmieszanej z trzech gatunków, przy czym pierwszego gatunku wzięto tyle funtów, ile wynosi liczba godzin, w jaką opróżni się basen zawierający tyle wiader wody, ile wynosi reszta przy dzieleniu liczby 879 641 312 przez liczbę 37 643 itd. Rozmyślania moje na ten temat doprowadziły do dość nieoczekiwanego wniosku: zadanie wyszło w ten sposób, że drugi podróżny, niejaki B., robił na godzinę 3 funty herbaty.
"Drut” nie chciał się z tym rezultatem pogodzić, oświadczył mi: „Tiebie by na fabrikie szpuli motat’, a nie w gimnazju chodit’ ” – i oto dziennik mój ozdobiony został w rubryce „arifmietika” pierwszą dwójką, kaligraficznie i artystycznie wykonaną.
W domu oczywiście rozpacz. Przyszłość moja zasnuła się czarnymi chmurami. Stanąłem nad przepaścią: „być albo nie być”. (…)
Z pierwszej klasy do drugiej przeszło się z tak zwaną „dryndą”, z drugiej do trzeciej z tak zwaną „perekzamenowką”, z trzeciej do czwartej z poprawką, z czwartej do piątej z warunkiem złożenia egzaminów po wakacjach, czyli na ogół biorąc uczyłem się pod psem. U matematyków miałem od dawna ustaloną opinię kretyna, a po pewnym czasie tego samego mniemania był także nauczyciel rosyjskiego. (…)
Będąc w klasie szóstej zacząłem z niewysłowioną nonszalancją chodzić do gimnazjum, tylko trzy – cztery razy na tydzień, skutkiem czego oświadczono mi, że aby przejść do klasy siódmej, muszę zdawać egzaminy ze wszystkich przedmiotów. A że się miało lat siedemnaście, a printemps był przedziwnie oszołamiający, a w sercu coś już pukać zaczynało nie bez powodu i blond obiektu zresztą, oświadczyłem dyrektorowi, szalenie krótko i węzłowato, że egzaminów nie będę zdawał i że gotów jestem zostać w szóstej klasie na drugi rok.
(J. Tuwim: Moje dzieciństwo w Łodzi. [W:] J. Tuwim: Pisma prozą. Warszawa 1964, s. 22–29. Odczyt wygłoszony  na wieczorze autorskim w Łodzi w 1925 r.)

Książki

Czytałem „zapojem” (zapojnie? na zapój? zachłystnie? zachłystem?). W związku z chemią – podręczniki chemii, z których jednak przy swoich eksperymentach mało korzystałem; w czasie hodowli bazyliszków – zoologiczne; gdy byłem zielarzem – botaniczne; przy magii – „Bosco czarnoksiężnika”, „Tajemnice czarnej magii i afikcji”, jakieś spirytystyczne i mediumistyczne broszurki. O lekturze językoznawczej już mówiłem. Przechodziłem odrę detektywistyczną: Sherlock Holmes, Nick Carter, Nat Pinkerton. Oczywiście Grimm, Andersen i długi szereg tzw. „książek dla młodzieży”. Amicis! Swift, Cervantes, Twain, Verne, Dickens, nie mówiąc o takich szlagierach jak „Walek z lasu”, „Szerszeniowie”, „Bracia”, „Człowiek leśny”, „Władzio nad morzem” (Władzio Dziewanowski! W Połądze!), „Młody wygnaniec”, „Ryszard Lwie Serce” i klasyczne „Wspomnienia niebieskiego mundurka”. O „kompleksie” mickiewiczowskim pisałem kiedyś w „Wiadomościach Literackich”, więc nie chcę powtarzać; „Quo Vadis” – parę razy; „Trylogia” – na wyrywki, z predylekcją do pierwszych dwóch części, z mniejszym zainteresowaniem dla „Potopu”. (Dopiero w tym roku przeczytałem tę powieść na nowo – z najwyższym zachwytem dla genialnego kunsztu pisarskiego jej autora i z żalem, że tyle tam opery-buffo historycznej.) Najulubieńsi: Gogol i Prus. Lubiani: Orzeszkowa, Turgieniew, Hugo, Dygasiński. Często wracałem do Fredry, ziewałem nad Słowackim i Puszkinem, bo unikałem w ogóle czytania utworów wierszowanych, gardziłem właściwie liryką a nawet całą poezją; czasem tylko zaglądałem do znajdującej się w domu antologii „Kobieta w poezji polskiej” i z satysfakcją odczytywałem po raz nie wiem który… „Pannę Guzdralską” Niemcewicza. Bo śmieszne.
(J. Tuwim: Książki, Chopin i Inowłódz. [W:] J. Tuwim: Pisma prozą. Warszawa 1964, s. 60–61. Pierwodruk: „Wiadomości Literackie” 1936 nr 11)

Chopin

Chopin był największym wstrząsem artystycznym, jakiego doznałem. Uwielbienie dla Chopina wciąż rosło i nadal rośnie, uważam Go za najcudowniejsze zjawisko nie tylko w dziejach polskiej poezji, ale w ogóle sztuki wszechświatowej. I gdyby się nagle zjawił jakiś wielki i straszny kontroler i oświadczył, że na początku w. XIX los nazbyt hojnie obdarzył tę ziemię genialnymi twórcami i że teraz trzeba kogoś „wybierać” – wybrałbym bez wahania! Oddałbym natychmiast: Mickiewicza – z rozpaczą, Słowackiego – z żalem, a tuzin Krasińskich za jednego Chopina. Sam nie grając, żywię dla Chopina to uczucie, które tylko religią nazwać można.
(J. Tuwim: Książki, Chopin i Inowłódz. [W:] J. Tuwim: Pisma prozą. Warszawa 1964, s. 68. Pierwodruk: „Wiadomości Literackie” 1936 nr 11)

Staff

Późną jesienią r. 1910 wpadła mi do rąk książka pt. „Wybór poezyj”. Autor: Leopold Staff. Z portretem autora: profil poważnego pana (a miał wtedy… 32 lata!), z brodą, z bruzdą na tzw. myślącym czole. Może kwiaty na stoliku… może książka w ręku… już nie pamiętam. Przeczytałem. Hm… I jeszcze raz przeczytałem. No, no… Do wielu poszczególnych wierszy coraz częściej wracam… Ho, ho… Trzeba tego Staffa dalej czytać. Więc „Sny o potędze”, „Dzień duszy”, „Ptakom niebieskim”…
I zaczął się szał. Czytałem Staffa przed snem i natychmiast po obudzeniu, w szkole i na wizytach, bo brałem ze sobą jego tomiki i recytowałem pannom oraz kolegom. Żaden podręcznik szkolny nie doszedł do tego stanu postrzępienia, co niebieskie tomiki we Lwowie u Połonieckiego wydane. Wszystko poszło w kąt: nastąpiło królowanie Staffa.
(J. Tuwim: Pierwsze wiersze. [W:] J. Tuwim: Pisma prozą. Warszawa 1964, s. 79. Pierwodruk: „Wiadomości Literackie” 1936 nr 15)

Początki twórczości poetyckiej

Prawdę mówiąc, zupełnie nie pamiętam tego dnia ani godziny, kiedy mi się po raz pierwszy coś ze słów ułożyło. Pamiętam tylko, że już po paru dniach „twórczości” napisałem gryzącą satyrę na kolegę Kona i jego wiarołomstwo, które wykazał na modnym wówczas Scating Ringu: „W strasznym ścisku na wrotnisku z panną Jadzią pędzi Kon. >> O mój słodki, popraw wrotki<< – prosi Jadzia, spełnia on. Wtem Marysia, słodka mysia, na wrotnisku zjawia się” – i co dalej było, nie pamiętam. Za pierwszy jednak swój utwór poetycki uważam taką oto sztuczkę, dochowaną tylko w pamięci: „Buduję dom, buduję dwór, a czarna moja cegła, a młot i łom w mój walą mur, w fundament trumna legła. Robotnik trup tam kopie grób”… i to wszystko, co mi z tego makabrycznego arcydzieła zostało.
Taka to „satyra” i taka „liryka” były pierwocinami mojej poezji.
(J. Tuwim: Pierwsze wiersze. [W:] J. Tuwim: Pisma prozą. Warszawa 1964, s. 81. Pierwodruk: „Wiadomości Literackie” 1936 nr 15)

Zbieractwo

Zbieractwo moje poszło od pierwszej chwili po linii kolekcjonowania curiosów, dziwactw, osobliwości. Nie nęcą mnie wspaniałe, luksusowe wydawnictwa, piękne oprawy, numerowane egzemplarze itp. okazy książek „estetycznych” i „artystycznych”. Mijam obojętnie gwiazdkowe wystawy księgarni, pełne salonowych, albumowych „prezentów” i bibelotów, potrafię natomiast długie godziny poświęcić grzebaniu w makulaturze, śród której zawsze wyłowię jakiś „smaczny” druczek”. Raz będzie to „Jad człowieczy gorszy od jadu żmiji czyli Szkalowania, przeklęctwa i złorzeczenia ludowi naszemu do rozważania przez ks. Szczepana podany” (Tarnów 1876), innym razem „Leki na strachy śmiertelne” (Gniezno 1863), kiedy indziej znów trafią się „Widzenia rozliczne siodłaka prostego” (Mikołów 1852), a wielkie to już święto na moim bibliofilskim podwórku, gdy się stara pijacka broszurka znajdzie, w Bochni lub Chełmnie przed stu laty wydana. (…) Jeśli zbieram poezje – to nieznane, grafomańskie, zapomniane, w żadnej oficjalnej historii literatury nie figurujące; jeśli filologię – to dzieła owych półobłąkańców, snujących na podstawie swoich bredzeń fantasmagoryczne pradzieje ludzkości, jeśli prawo – to „De jure ventris”, „De jure dormientium” i „De jure neminis”, dział zaś zoologiczny mojej biblioteki nie wykracza poza traktaty o feniksie, salamandrze, lewiatanie, bazyliszku itp. dziwotworach starożytnej i średniowiecznej fauny. Diabły, czary, wiedźmy, antychrysty, trucizny, cuda, opętani, dokumenty głupoty i okrucieństwa, stary humor, prowincjonalne powieści sprzed wieku, ulotne pisemka niezwykłej treści, całe groteskowe panopticum dziejów kultury – oto nieskończona dziedzina mego kolekcjonerstwa.
(J. Tuwim: Moje zbieractwo. [W:] J. Tuwim: Pisma prozą. Warszawa 1964, s. 150. Pierwodruk: „Szpargały” 1934 nr 1)

Polak

Polak – bo się w Polsce urodziłem, wzrosłem, wychowałem, nauczyłem; bo w Polsce byłem szczęśliwy i nieszczęśliwy; bo z wygnania chcę koniecznie wrócić do Polski, choćby mi gdzie indziej rajskie rozkosze zapewniono.
Polak – bo dla czułego przesądu, którego żadną racją ani logiką nie potrafię wytłumaczyć, pragnę, aby mnie po śmierci wchłonęła i wessała ziemia polska, nie żadna inna.
Polak – bo mi tak w domu rodzicielskim po polsku powiedziano; bo mnie tam polską mową od niemowlęctwa karmiono; bo mnie matka uczyła polskich wierszy i piosenek; bo gdy przyszedł pierwszy wstrząs poezji, to wyładował się polskimi słowami; bo to, co w życiu stało się najważniejsze – twórczość poetycka – jest nie do pomyślenia w żadnym innym języku choćbym nim jak najbieglej mówił.
Polak – bo po polsku spowiadałem się z niepokojów pierwszej miłości i po polsku bełkotałem o jej szczęściu i burzach.
Polak także dlatego, że brzoza i wierzba są mi bliższe niż palma i cytrus, a Mickiewicz i Chopin drożsi niż Szekspir i Beethoven. Drożsi dla powodów, których znowu żadną racją nie potrafię uzasadnić.
(J. Tuwim: My, Żydzi Polscy… We, polish Jews…, wyd. Ch. Shemruk, Jerozolima 1984, s. 27–28. Odczyt wygłoszony w Nowym Jorku w maju 1944 r.)

Przemijanie

Pominąwszy to, co nam wszystkim dokucza, ja specjalnie jakoś nie mogę sobie dać rady z myślą o… nadciągającej starości, która jest „chronologicznym pewnikiem”, „koniecznością”, „prawem natury” etc. – wiem to wszystko – a mimo to buntuję się przeciw tej przemocy przyrodniczego aksjomatu nad moją „osobowością”. Gdyby duchowe starzenie się człowieka postępowało proporcjonalnie z cielesnym, nie byłaby starość tak okropna. Ale zachowanie tzw. młodego serca, pełni pragnień i pożądań, a co najważniejsze: biologicznego zachwytu dla samego przebiegu istnienia – staje się nieznośną, a często żałosną tragedią, gdy ciało wątleje. Nie twierdzę, że mi się to już daje we znaki w jakiś dokuczliwy sposób. Ale przecież nastąpi. I co wtedy robić z grającymi w duszy pasjami i zapędami? Gdyby też dla nich natura przewidziała stopniowe „wypadanie” – takie jak włosów i zębów np. – byłoby człowiekowi lżej. Już kiedyś, zdaje się, pisałem ci o tym: że we mnie najsilniej grają dwie biegunowo przeciwne namiętności: uwielbienie natury i jednocześnie nienawiść dla jej okrutnych praw. Co za totalistka! Przypomnij sobie moje dawne opętanie (zdecydowana psychoza) w związku z myślą o tym, że Tatuś kiedyś umrze. Nienawidziłem właściwie każdego nowego dnia – bo on przybliżał tę chwilę. A przecież jednocześnie ubóstwiałem piękno i patos tzw. bytowania. I powiem ci jedną dziwną a dość straszliwą rzecz: gdy teraz myślę, że przecież i Mamusię kiedyś stracimy – znoszę to, w tych czasach, znacznie lżej. Wiesz dlaczego? Bo „winę” przypiszę wojnie, Hitlerowi, historii – czemuś poza „odwiecznym prawem natury”, która w czasach normalnych, zrobiłaby to sama. Ale dosyć o tym. Tylko jeszcze jedno, no dobrze – niemców się pobije, wrócimy do Polski, zastaniemy naszą Mamusię żywą. I co, Irciu, i co? Będziemy patrzeć na piękne, „naturalne” zjawisko stopniowego, „normalnego” zanikania jej życia? Łotr jestem, że ci o tym piszę, ale muszę się wreszcie wywścieklić na to okrutne boże zrządzenie.
(List do siostry Ireny, 24 I 1942)